Kolejna brudna, szara ulica.
Zwyczajna w swej pospolitości. Ile już dzisiaj takich minąłem? Pewnie
dziesiątki, ale szczerze mówiąc, mało mnie to obchodziło. Potrzebowałem chwili
wytchnienia, by w spokoju poukładać sobie w głowie wydarzenia ostatnich kilku
tygodni. Szczególnie, że nie były to jakieś zwyczajne kłopoty, w które
pakowałem się niemal nieustannie. Zdążyłem przecież przywyknąć do karcącego
spojrzenia policjanta, czy krzyków matki. Wprawa w wysłuchiwaniu kazań i
robieniu pokornej minki pomagała w łagodzeniu sytuacji, zapominałem więc o
nieprzyjemnościach szybciej niż o popołudniowym deszczu. Tylko, że teraz nie
było tak łatwo… Wciąż nie mogłem uwierzyć w te wszystkie brednie rodem z filmów
fantastycznych, a tymczasem miałem niezbite dowody na istnienie bytów nie z
tego świata. Wcale mnie to nie ekscytowało. Wolałbym w spokoju robić swoje. Z
jakiegoś jednak powodu uczepiły się właśnie mnie. Do tej pory nie wiedziałem,
czego chcą. Zbywały mnie półsłówkami, bezsensownymi zagadkami, których rozwiązania
nie potrafiłem odnaleźć. Nękały w dzień i w nocy, wzbudzały dziwny niepokój.
Sprawiły, że poczułem, co to nieustający strach. Do tej pory rzadko miałem z
nim do czynienia. Teraz towarzyszył mi na każdym kroku. Podświadomie czekałem,
aż jeden z tych dziwnych typków wyskoczy zza zakrętu, bredząc od rzeczy. Czułem
się obserwowany. Dreszcze co rusz przelatywały ciało, jakby w akcie niemego
ostrzeżenia. I jeszcze ta dziewczyna… Przed oczami nieustannie miałem walkę
kobiety z prześladowcą. Była znacznie silniejsza. Czyżby przybył ktoś jeszcze
straszniejszy, by mnie gnębić? Czego chciała? Może powinienem był poczekać, aż
się obudzi? Tyle pytań, a na żadne nie znałem odpowiedzi. Denerwowało mnie to.
Nienawidziłem stąpać po niepewnym gruncie, a takim stało się teraz moje życie.
Dlaczego nie mogli po prostu zostawić mnie w spokoju? Z wściekłością kopnąłem
pierwszy lepszy kamień, który nawinął się pod rękę. Życie było naprawdę
niesprawiedliwe. Jedni opływali w bogactwa, ciesząc się i bawiąc, a inni
dostawali baty nawet, gdy już nie mieli sił ich znieść. Gdzie więc w tym
wszystkim słynny z miłosierdzia Bóg?
Dwie dziewczynki przebiegły
obok, śmiejąc się wesoło oraz trzymając za ręce. Ledwie na nie spojrzałem, ale i
tak poczułem lekkie ukłucie zazdrości. Przyjaciele… Nigdy nie miałem nikogo
takiego. Rówieśnicy omijali mnie szerokim łukiem, nie zaszczycając nawet
spojrzeniem. Nie znalazł się nikt, kto wytrzymałby moje humory, złośliwości oraz
samotniczy tryb życia. Nie rozumieli, że nawet w przyjaźni potrzebowałem
przestrzeni, czasu, kiedy mogłem pobyć sam. Ci, którzy podejmowali wyzwanie,
rezygnowali ze znajomości po kilku próbach nawiązania kontaktu. Pewnie im tego
nie ułatwiałem. Nie należałem do osób o łatwym charakterze, ale czy posiadanie
przyjaciela będącego z tobą tylko w dobrych chwilach miało sens? Wolałem więc
być odludkiem. Męczenie się z własnymi problemami wystarczało mi aż nadto.
Nagle ból przeszył skroń,
sprawiając, że zatoczyłem się jak pijany. Zacisnąłem zęby, opierając się o
najbliższy mur. W głowie dudniło, jakbym miał tam młot pneumatyczny uderzający
z całą mocą o podłoże. Na czoło wystąpiły kropelki potu. Opadłem na kolana.
Zrobiło mi się zimno, dygotałem. Przytępione zmysły nie były w stanie
rejestrować tego, co dzieje się wokół. Musiałem wyglądać naprawdę
zabawnie. Pewnie gdybym nie czuł tego cholernego bólu, sam bym się uśmiał.
- Znowu to samo – mruknąłem do
siebie, usiłując zachować przytomność. Te ataki nawiedzały mnie od czasu, gdy
spotkałem pierwszego dziwoląga. Od tej pory nasilały się, wykańczając organizm.
Nie wiedziałem, skąd się wzięły, ale miałem niejasne przeczucie, iż jest to
związane z dziejącymi się wokół nienaturalnymi rzeczami. Matka namawiała mnie,
żebym poszedł do lekarza, lecz zawsze zbywałem ją lekceważącym prychnięciem. Co
mu miałem powiedzieć? Może, że widzę postaci, których inni nie są w stanie
dostrzec? Jakoś nie miałem ochoty na wczasy w luksusowym psychiatryku, a po
takim wyznaniu z pewnością trafiłbym tam w trybie natychmiastowym.
- Proszę, kogo my tu mamy. Czy
to nie Shane Red? Czyżbyś przyszedł z forsą? – Szorstka dłoń chwyciła mnie za
podbródek. Przez lekką mgiełkę zasnuwającą oczy zdołałem zauważyć wykrzywioną w
złośliwym uśmieszku piegowatą twarz. Do tego ten pogardliwy ton głosu… Dan
Speedman. Nie było dobrze. Wisiałem młodemu szefowi miejscowego gangu sporo
kasy, a teraz nie byłem w stanie nawet spróbować się wykręcić, nie mówiąc o
ucieczce.
- Mamusia nie nauczyła cię, że
jak ktoś pyta, to się odpowiada? – Nie zareagowałem. Właśnie przeżywałem
apogeum swojego cierpienia. Oznaczało to, iż atak dobiega końca, ale musiałem
jeszcze pomęczyć się kilka minut, walcząc o świadomość. Tylko tego brakowało,
żebym zemdlał u stóp Dana, zdany na jego łaskę.
- Taki jesteś cwany, Red? No to
zobaczymy. Hans! Christian! Do mnie! – wrzasnął, po czym rozległ się głośny
tupot. Sytuacja stawała się coraz gorsza. Najwyraźniej Speedman postanowił dać
mi nauczkę, co oznaczało jedno: dotkliwe pobicie. Nie miałem szans w starciu z
jego dwumetrowymi gorylami.
- Daj spokój – wychrypiałem.
Ból powoli odpuszczał, lecz do pełnej sprawności było mi daleko.
- Czyżbyś się przestraszył? Za
późno. Trzeba było myśleć o konsekwencjach, gdy postanowiłeś zgrywać ważniaka.
– Podniosłem wzrok. Dan oparł się o latarnię i skinął na ochroniarzy. No
pięknie. Już po mnie.
Dwie olbrzymie dłonie chwyciły
mnie za nadgarstki, wykręcając ręce do tyłu i dźwigając ciało w górę. Poczułem
na karku cuchnący oddech Hansa.
- To teraz się zabawimy. – Christian ruszył w
moim kierunku, zaciskając pięści. Po chwili miażdżące uderzenie w brzuch
sprawiło, że ugięły się pode mną nogi. Miał naprawdę piekielną siłę.
- Już masz dość? Myślałem, że
sprawisz mi większą frajdę. – W głosie osiłka słychać było nutkę żalu. W końcu
słynął z tego, iż lubi się pastwić nad ofiarą. Po mieście chodziły legendy o
zmasakrowanych przez niego ludziach. Jeśli wyszło się ze starcia z połamaną
szczęką i siniakami, można było mówić o szczęściu. Jak do tej pory udawało mi
się wykręcać. Właśnie, do tej pory. Tym razem nie miałem co liczyć na
pobłażliwość.
Kolejne uderzenie spadło na
twarz. Poczułem metaliczny posmak krwi w ustach, szkarłatna ciecz pociekła
również z nosa, brudząc kołnierz koszuli. Zdusiłem cichy jęk, nie chcąc dawać
satysfakcji oprawcy. Nie mogłem pokazać słabości. Byłoby tylko gorzej.
- Do twarzy ci w czerwieni –
mruknął Dan. Opryszki zarechotały. Zabawne, jak wielka była dysproporcja ich
siły i rozumu. Widocznie nie można mieć wszystkiego.
Następnych razów nawet nie
liczyłem. Przymknąłem oczy, starając się powstrzymywać krzyk, kiedy zwalające z
nóg uderzenia padały na różne części ciała. Twarz miałem zalaną krwią, kolana
ubrudzone błotem, a koszulkę oplutą przez Christiana. Czułem się jak śmieć.
Poniżony, pokonany, bezbronny niby dziecko. Wszelkie próby oporu nie
miały sensu. Rozwścieczywszy ich, oberwałbym jeszcze bardziej.
Nienawidziłem swojej bezradności. Gniew dławił mnie w gardle, ale nie
posiadałem dość siły, by go uwolnić i dać Danowi nauczkę. Nienawiść…
Chyba jedyne uczucie towarzyszące mi od zawsze. Dodawało odwagi, motywowało, by
przeć naprzód mimo pogardliwych spojrzeń innych ludzi. Tylko, że tym razem nie
wystarczało. A tak pragnąłem się odegrać, odtrącić uderzającą rękę…
Nagle rozległ się krzyk i
trzask łamanych kości. Był tuż obok… Otworzyłem oczy, ze zdumieniem
stwierdzając, że Christian klęczy u mych stóp, trzymając się za rękę. Spomiędzy
palców wystawał fragment połamanego przedramienia. Zemdliło mnie lekko na widok
strzępków mięśni.
- P… potwór. –
Natychmiast skierowałem wzrok w miejsce, z którego dochodził roztrzęsiony głos
Hansa. Nigdy bym nie przypuszczał, że może brzmieć tak piskliwie. Chciałem
wydusić słowa podziękowania do stojącej tyłem postaci, ale wtedy obróciła się,
sprawiając, że słowa uwięzły mi w gardle. Czerwone oczy, blada cera… To
był jeden z nich. Prześladowca. Podniósł do ust zakrwawione palce, oblizując
długie szpony z pełnym zadowolenia uśmiechem. Sprawiało mu to przyjemność… Znowu
musiałem powstrzymać odruch wymiotny.
- Czego chcesz? – wrzasnąłem po
chwili milczenia, starając się przezwyciężyć strach. Spojrzał na mnie ze
szczerym zdumieniem. Nie zdążyłem nawet mrugnąć, gdy znalazł się obok, kładąc
mi dłoń na ramieniu. Zastygłem, czekając na atak. Jego usta powoli zbliżały
się.
- Wezwała mnie twoja nienawiść
– szepnął prosto do ucha, po czym roześmiał się. Ocknąłem się z odrętwienia i
wyrwałem z uścisku, rzucając się do ucieczki. Nogi plątały mi się, a myśli
przelatywały przez głowę w szaleńczym tempie. Złowieszczy śmiech pobrzmiewał w
uszach nawet, gdy znalazłem się kilka uliczek dalej. I te słowa… Co to niby
miało oznaczać? Jakim cudem nienawiść do bandy Dana mogła wezwać tego potwora?
Nie pamiętałem, jak udało mi
się dotrzeć do domu. Ta cała sytuacja odebrała jasność postrzegania
rzeczywistości. Dopiero przy furtce oprzytomniałem, zdając sobie sprawę, że
nikt mnie nie goni. Odetchnąłem z ulgą, próbując wyrównać oddech po
wyczerpującym biegu. W końcu przekroczyłem bramę i ruszyłem w kierunku okna
prowadzącego do mojego pokoju. Nie miałem zamiaru robić zamieszania. Wyglądałem
jak siedem nieszczęść. W dodatku powinienem teraz być w szkole. Gdyby matka
mnie zobaczyła, nie skończyłoby się na krzykach, a najmniej miałem ochotę na
moralizatorskie gadki czy wysłuchiwanie długiej listy szlabanów. Przecież i tak
ich nie przestrzegałem.
Wślizgnąłem się przez otwarte
okno, nie zwracając na siebie uwagi. Stęknąłem cicho, podciągając obolałe ciało
do góry. Nieźle mnie urządzili. Gdyby nie… Nie chciałem o tym myśleć, nie
mówiąc o zawdzięczaniu czegokolwiek tym typkom.
Złapałem kilka czystych ubrań, po czym
przemknąłem do znajdującej się naprzeciwko łazienki. Musiałem zachować
ostrożność. Matka była gorsza niż pies gończy. Chwila nieuwagi wystarczyła, by
zorientowała się w sytuacji. Delikatnie odkręciłem kurek z ciepłą wodą,
próbując nie narobić szumu. Namoczyłem ręcznik, po czym obmyłem twarz, krzywiąc
się z bólu. Na szczęście krew z nosa przestała płynąć. Nie udało się im go
złamać, choć uderzali mocno. Niestety, na tym kończyły się pozytywy. Rozcięta
warga, opuchnięte policzki oraz tworząca się śliwa pod lewym okiem upodabniały
mnie do postaci z kiepskiego horroru.
- Teraz mógłbym zarabiać,
strasząc dzieci – mruknąłem do siebie, zmieniając ubrania na czyste.
Zakrwawione wrzuciłem do kosza, postanawiając, że potem jakoś to wytłumaczę.
Szkoła… W sumie nie był to taki
zły pomysł. Potrzebowałem miejsca, gdzie mógłbym odpocząć od tego całego cyrku,
a nasza taka właśnie była. Same grzeczne, nie sprawiające
problemów wychowawczych dzieci. Oczywiście oprócz mnie. Tytuł zakały zyskałem
już po rozpoczęciu pierwszej klasy. Mimo to udało mi się przejść z całkiem niezłym wynikiem. Miny zaskoczonych
nauczycieli, gdy dostawałem dobre stopnie, były bezcenne.
Chwyciwszy plecak, wydostałem się z powrotem na zewnątrz. Miałem
do przejścia kilka przecznic. Niezauważony pokonałem plac przed domem i powoli
ruszyłem w stronę szkoły. Musiałem przemyśleć kilka spraw. Znowu. To powoli
stawało się wkurzające. Dlaczego nie mogłem żyć jak normalny nastolatek,
którego największym zmartwieniem jest brak gotówki albo rygorystyczni rodzice?
Zamiast tego prześladowały mnie potwory, na domiar złego twierdzące, że sam je
przywołałem. To chyba był jakiś żart. Niby jak miałem to zrobić?
Nienawiść… Niemożliwe. Przecież nie byłem jedynym człowiekiem, który
nienawidzi. Musiało mu się coś pomieszać albo po prostu chciał zrobić mnie w
konia. Tylko w jakim celu? Czego ode mnie chcieli? Wszystkie rozważania zawsze
prowadziły do tych samych pytań i tu się urywały. Nie znałem powodu. Pojawili
się tak po prostu. Niczego nie wyjaśniali. Cholerne dranie! Miałem tego powyżej
uszu.
Do szkoły dotarłem szybciej niż
się spodziewałem. Budynek wyłonił się nagle zza zakrętu. Widocznie byłem tak
pochłonięty roztrząsaniem swej beznadziejnej sytuacji, że nawet nie zauważyłem
upływu czasu. Na dziedzińcu nie było żywej duszy. Nic dziwnego, w końcu lekcje
trwały w najlepsze. Nawet mi to odpowiadało. Nie musiałem znosić ciekawskich
spojrzeń oraz cichych szeptów za plecami. Zazwyczaj nic sobie z tego nie robiłem,
ale dzisiaj byłem tak wytrącony z równowagi, że nie wiedziałem, jaka byłaby
moja reakcja, a nie chciałem wpakować się w jeszcze większe kłopoty. Atrakcji miałem
po dziurki w nosie.
Korytarze wyglądały podobnie
jak dziedziniec z tym, że z klas dochodziły monotonne głosy znudzonych
nauczycieli, tłumaczących młodzieży zawiłe wzory matematyczne albo prawa
fizyczne. Skierowałem się w stronę klasy 42, gdzie miałem historię z panną
Swank. Starsza kobieta nienawidziła spóźnialskich, a mnie upatrzyła sobie
szczególnie. Byłem niemal pewien, że dostanę porządną burę i kilka dobrych,
ciocinych rad, by unikać bójek. Musiałem wysłuchiwać tego za każdym razem, gdy
poobijany przychodziłem na historię. Amanda Swank powtarzała swoją
kwestię niemal słowo w słowo. Gdyby przynajmniej jakoś urozmaicała kazania…
Tymczasem niemal na pamięć znałem całą pouczającą przemowę profesorki.
Ostrożnie nacisnąłem klamkę,
próbując przemknąć niezauważenie. Nic z tego.
- Na litość boską, Red, czy
ciebie czasem pociąg nie przejechał? Wyglądasz okropnie. W dodatku znowu
spóźniłeś się na historię. Który to raz w tym miesiącu? – zrzędziła kobieta.
Mówiła coś jeszcze, ale już jej nie słuchałem. Ona tu była. Siedziała sobie jak
gdyby nigdy nic w ławce zaraz naprzeciwko mnie, zupełnie widzialna i realna.
Patrzyła z ulgą, uśmiechając się lekko. Jej oczy stały się jakieś inne… Nie to
było jednak najistotniejsze. Co tu robiła? I dlaczego wszyscy ją widzieli? A
może wyciągałem pochopne wnioski? Przecież nie miałem dowodu, że została
zauważona. Może nikt jej nie dostrzegał, a ja jak idiota wpatrywałem się w
puste miejsce?
- Witaj – szepnęła. Siedząca
przed nią dziewczyna obróciła się.
- Raiso, to ty znasz
Shane’a?
- Wpadliśmy raz na siebie
przypadkiem - odparła. Czyli jednak ją widzieli… Miałem mętlik w głowie.
Przecież sama powiedziała…
- Panie Red, słyszysz mnie?
Mówię do ciebie od pięciu minut. – Zdenerwowany głos nauczycielki sprowadził
mnie na ziemię.
- Oczywiście, pani profesor.
Przepraszam za swoje zachowanie. Ma pani absolutną rację.
- Siadaj już. – Zająłem miejsce
jak najdalej od tej dziewczyny. Miała na imię Raisa… Dziwne, ale czego się
spodziewałem po nieziemskiej istocie? Przecież nie będzie miała na imię Lily. A
może… Co za głupstwa przychodziły mi do głowy! Poza tym nie powinno mnie to
interesować. Miałem jasne postanowienie: trzymać się od niej jak
najdalej. Wlepiłem wzrok w profesor Swank, próbując skupić się na
omawianych treściach i nie przejmować wpatrującą się we mnie parą oczu.
***
Oto i rozdział. Tym razem z perspektywy Shane'a. Mam nadzieję, że komuś
się spodoba. Zdaję sobie sprawę, jakie to opowiadanie jest
beznadziejne. No cóż... Czekam na opinie.
Dedykacja dla wszystkich, którzy to coś czytają. Dziękuję!
Mówisz że opowiadanie beznadziejne? Hmm... Chyba tylko według Ciebie -.-
OdpowiedzUsuńNo z perspektywy Shane'a mi się też podobało i to bardzo. I nie powiem, że z perspektywy Raisy jest lepsze, bo chyba oba są na takim samym poziomie. Jestem pod wrażeniem tego jak ładnie piszesz w pierwszej osobie. To nie jest łatwe, a Tobie naprawdę wychodzi. Zastanawiam się jak długo już piszesz, bo zdawać by się mogło, że już dość długo w ty siedzisz.
Podoba mi się perspektywa Shane'a (i jego imię, tak na marginesie oraz charakter :D). Pisanie z obu punktów widzenia wychodzi ci świetnie ;) A pomysł z nienawiścią... Wow, nie wymyśliłabym czegoś takiego! Moje gratulacje :)
OdpowiedzUsuń