Rozdział 3


Kolejna brudna, szara ulica. Zwyczajna w swej pospolitości. Ile już dzisiaj takich minąłem? Pewnie dziesiątki, ale szczerze mówiąc, mało mnie to obchodziło. Potrzebowałem chwili wytchnienia, by w spokoju poukładać sobie w głowie wydarzenia ostatnich kilku tygodni. Szczególnie, że nie były to jakieś zwyczajne kłopoty, w które pakowałem się niemal nieustannie. Zdążyłem przecież przywyknąć do karcącego spojrzenia policjanta, czy krzyków matki. Wprawa w wysłuchiwaniu kazań i robieniu pokornej minki pomagała w łagodzeniu sytuacji, zapominałem więc o nieprzyjemnościach szybciej niż o popołudniowym deszczu. Tylko, że teraz nie było tak łatwo… Wciąż nie mogłem uwierzyć w te wszystkie brednie rodem z filmów fantastycznych, a tymczasem miałem niezbite dowody na istnienie bytów nie z tego świata. Wcale mnie to nie ekscytowało. Wolałbym w spokoju robić swoje. Z jakiegoś jednak powodu uczepiły się właśnie mnie. Do tej pory nie wiedziałem, czego chcą. Zbywały mnie półsłówkami, bezsensownymi zagadkami, których rozwiązania nie potrafiłem odnaleźć. Nękały w dzień i w nocy, wzbudzały dziwny niepokój. Sprawiły, że poczułem, co to nieustający strach. Do tej pory rzadko miałem z nim do czynienia. Teraz towarzyszył mi na każdym kroku. Podświadomie czekałem, aż jeden z tych dziwnych typków wyskoczy zza zakrętu, bredząc od rzeczy. Czułem się obserwowany. Dreszcze co rusz przelatywały ciało, jakby w akcie niemego ostrzeżenia. I jeszcze ta dziewczyna… Przed oczami nieustannie miałem walkę kobiety z prześladowcą. Była znacznie silniejsza. Czyżby przybył ktoś jeszcze straszniejszy, by mnie gnębić? Czego chciała? Może powinienem był poczekać, aż się obudzi? Tyle pytań, a na żadne nie znałem odpowiedzi. Denerwowało mnie to. Nienawidziłem stąpać po niepewnym gruncie, a takim stało się teraz moje życie. Dlaczego nie mogli po prostu zostawić mnie w spokoju? Z wściekłością kopnąłem pierwszy lepszy kamień, który nawinął się pod rękę. Życie było naprawdę niesprawiedliwe. Jedni opływali w bogactwa, ciesząc się i bawiąc, a inni dostawali baty nawet, gdy już nie mieli sił ich znieść. Gdzie więc w tym wszystkim słynny z miłosierdzia Bóg?
Dwie dziewczynki przebiegły obok, śmiejąc się wesoło oraz trzymając za ręce. Ledwie na nie spojrzałem, ale i tak poczułem lekkie ukłucie zazdrości. Przyjaciele… Nigdy nie miałem nikogo takiego. Rówieśnicy omijali mnie szerokim łukiem, nie zaszczycając nawet spojrzeniem. Nie znalazł się nikt, kto wytrzymałby moje humory, złośliwości oraz samotniczy tryb życia. Nie rozumieli, że nawet w przyjaźni potrzebowałem przestrzeni, czasu, kiedy mogłem pobyć sam. Ci, którzy podejmowali wyzwanie, rezygnowali ze znajomości po kilku próbach nawiązania kontaktu. Pewnie im tego nie ułatwiałem. Nie należałem do osób o łatwym charakterze, ale czy posiadanie przyjaciela będącego z tobą tylko w dobrych chwilach miało sens? Wolałem więc być odludkiem. Męczenie się z własnymi problemami wystarczało mi aż nadto.
Nagle ból przeszył skroń, sprawiając, że zatoczyłem się jak pijany. Zacisnąłem zęby, opierając się o najbliższy mur. W głowie dudniło, jakbym miał tam młot pneumatyczny uderzający z całą mocą o podłoże. Na czoło wystąpiły kropelki potu. Opadłem na kolana. Zrobiło mi się zimno, dygotałem. Przytępione zmysły nie były w stanie rejestrować tego, co dzieje się wokół.  Musiałem wyglądać naprawdę zabawnie. Pewnie gdybym nie czuł tego cholernego bólu, sam bym się uśmiał.
- Znowu to samo – mruknąłem do siebie, usiłując zachować przytomność. Te ataki nawiedzały mnie od czasu, gdy spotkałem pierwszego dziwoląga. Od tej pory nasilały się, wykańczając organizm. Nie wiedziałem, skąd się wzięły, ale miałem niejasne przeczucie, iż jest to związane z dziejącymi się wokół nienaturalnymi rzeczami. Matka namawiała mnie, żebym poszedł do lekarza, lecz zawsze zbywałem ją lekceważącym prychnięciem. Co mu miałem powiedzieć? Może, że widzę postaci, których inni nie są w stanie dostrzec? Jakoś nie miałem ochoty na wczasy w luksusowym psychiatryku, a po takim wyznaniu z pewnością trafiłbym tam w trybie natychmiastowym.
- Proszę, kogo my tu mamy. Czy to nie Shane Red? Czyżbyś przyszedł z forsą? – Szorstka dłoń chwyciła mnie za podbródek. Przez lekką mgiełkę zasnuwającą oczy zdołałem zauważyć wykrzywioną w złośliwym uśmieszku piegowatą twarz. Do tego ten pogardliwy ton głosu… Dan Speedman. Nie było dobrze. Wisiałem młodemu szefowi miejscowego gangu sporo kasy, a teraz nie byłem w stanie nawet spróbować się wykręcić, nie mówiąc o ucieczce.
- Mamusia nie nauczyła cię, że jak ktoś pyta, to się odpowiada? – Nie zareagowałem. Właśnie przeżywałem apogeum swojego cierpienia. Oznaczało to, iż atak dobiega końca, ale musiałem jeszcze pomęczyć się kilka minut, walcząc o świadomość. Tylko tego brakowało, żebym zemdlał u stóp Dana, zdany na jego łaskę.
- Taki jesteś cwany, Red? No to zobaczymy. Hans! Christian! Do mnie! – wrzasnął, po czym rozległ się głośny tupot. Sytuacja stawała się coraz gorsza. Najwyraźniej Speedman postanowił dać mi nauczkę, co oznaczało jedno: dotkliwe pobicie. Nie miałem szans w starciu z jego dwumetrowymi gorylami.
- Daj spokój – wychrypiałem. Ból powoli odpuszczał, lecz do pełnej sprawności było mi daleko.
- Czyżbyś się przestraszył? Za późno. Trzeba było myśleć o konsekwencjach, gdy postanowiłeś zgrywać ważniaka. – Podniosłem wzrok. Dan oparł się o latarnię i skinął na ochroniarzy. No pięknie. Już po mnie.
          Dwie olbrzymie dłonie chwyciły mnie za nadgarstki, wykręcając ręce do tyłu i dźwigając ciało w górę. Poczułem na karku cuchnący oddech Hansa.
 - To teraz się zabawimy. – Christian ruszył w moim kierunku, zaciskając pięści. Po chwili miażdżące uderzenie w brzuch sprawiło, że ugięły się pode mną nogi. Miał naprawdę piekielną siłę.
- Już masz dość? Myślałem, że sprawisz mi większą frajdę. – W głosie osiłka słychać było nutkę żalu. W końcu słynął z tego, iż lubi się pastwić nad ofiarą. Po mieście chodziły legendy o zmasakrowanych przez niego ludziach. Jeśli wyszło się ze starcia z połamaną szczęką i siniakami, można było mówić o szczęściu. Jak do tej pory udawało mi się wykręcać. Właśnie, do tej pory. Tym razem nie miałem co liczyć na pobłażliwość.
Kolejne uderzenie spadło na twarz. Poczułem metaliczny posmak krwi w ustach, szkarłatna ciecz pociekła również z nosa, brudząc kołnierz koszuli. Zdusiłem cichy jęk, nie chcąc dawać satysfakcji oprawcy. Nie mogłem pokazać słabości. Byłoby tylko gorzej.
- Do twarzy ci w czerwieni – mruknął Dan. Opryszki zarechotały. Zabawne, jak wielka była dysproporcja ich siły i rozumu. Widocznie nie można mieć wszystkiego.
Następnych razów nawet nie liczyłem. Przymknąłem oczy, starając się powstrzymywać krzyk, kiedy zwalające z nóg uderzenia padały na różne części ciała. Twarz miałem zalaną krwią, kolana ubrudzone błotem, a koszulkę oplutą przez Christiana. Czułem się jak śmieć. Poniżony, pokonany, bezbronny niby  dziecko. Wszelkie próby oporu nie miały sensu. Rozwścieczywszy ich, oberwałbym jeszcze bardziej. Nienawidziłem swojej bezradności. Gniew dławił mnie w gardle, ale nie posiadałem dość siły, by go uwolnić i dać Danowi nauczkę.  Nienawiść… Chyba jedyne uczucie towarzyszące mi od zawsze. Dodawało odwagi, motywowało, by przeć naprzód mimo pogardliwych spojrzeń innych ludzi. Tylko, że tym razem nie wystarczało. A tak pragnąłem się odegrać, odtrącić uderzającą rękę…
Nagle rozległ się krzyk i trzask łamanych kości. Był tuż obok… Otworzyłem oczy, ze zdumieniem stwierdzając, że Christian klęczy u mych stóp, trzymając się za rękę. Spomiędzy palców wystawał fragment połamanego przedramienia. Zemdliło mnie lekko na widok strzępków mięśni.
- P… potwór.  – Natychmiast skierowałem wzrok w miejsce, z którego dochodził roztrzęsiony głos Hansa. Nigdy bym nie przypuszczał, że może brzmieć tak piskliwie. Chciałem wydusić słowa podziękowania do stojącej tyłem postaci, ale wtedy obróciła się, sprawiając, że słowa uwięzły  mi w gardle. Czerwone oczy, blada cera… To był jeden z nich. Prześladowca. Podniósł do ust zakrwawione palce, oblizując długie szpony z pełnym zadowolenia uśmiechem. Sprawiało mu to przyjemność… Znowu musiałem powstrzymać odruch wymiotny.
- Czego chcesz? – wrzasnąłem po chwili milczenia, starając się przezwyciężyć strach. Spojrzał na mnie ze szczerym zdumieniem. Nie zdążyłem nawet mrugnąć, gdy znalazł się obok, kładąc mi dłoń na ramieniu. Zastygłem, czekając na atak. Jego usta powoli zbliżały się.
- Wezwała mnie twoja nienawiść – szepnął prosto do ucha, po czym roześmiał się. Ocknąłem się z odrętwienia i wyrwałem z uścisku, rzucając się do ucieczki. Nogi plątały mi się, a myśli przelatywały przez głowę w szaleńczym tempie. Złowieszczy śmiech pobrzmiewał w uszach nawet, gdy znalazłem się kilka uliczek dalej. I te słowa… Co to niby miało oznaczać? Jakim cudem nienawiść do bandy Dana mogła wezwać tego potwora?
Nie pamiętałem, jak udało mi się dotrzeć do domu. Ta cała sytuacja odebrała jasność postrzegania rzeczywistości. Dopiero przy furtce oprzytomniałem, zdając sobie sprawę, że nikt mnie nie goni. Odetchnąłem z ulgą, próbując wyrównać oddech po wyczerpującym biegu. W końcu przekroczyłem bramę i ruszyłem w kierunku okna prowadzącego do mojego pokoju. Nie miałem zamiaru robić zamieszania. Wyglądałem jak siedem nieszczęść. W dodatku powinienem teraz być w szkole. Gdyby matka mnie zobaczyła, nie skończyłoby się na krzykach, a najmniej miałem ochotę na moralizatorskie gadki czy wysłuchiwanie długiej listy szlabanów. Przecież i tak ich nie przestrzegałem.
Wślizgnąłem się przez otwarte okno, nie zwracając na siebie uwagi. Stęknąłem cicho, podciągając obolałe ciało do góry. Nieźle mnie urządzili. Gdyby nie… Nie chciałem o tym myśleć, nie mówiąc o zawdzięczaniu czegokolwiek tym typkom.
Złapałem kilka czystych ubrań, po czym przemknąłem do znajdującej się naprzeciwko łazienki. Musiałem zachować ostrożność. Matka była gorsza niż pies gończy. Chwila nieuwagi wystarczyła, by zorientowała się w sytuacji. Delikatnie odkręciłem kurek z ciepłą wodą, próbując nie narobić szumu. Namoczyłem ręcznik, po czym obmyłem twarz, krzywiąc się z bólu. Na szczęście krew z nosa przestała płynąć. Nie udało się im go złamać, choć uderzali mocno. Niestety, na tym kończyły się pozytywy. Rozcięta warga, opuchnięte policzki oraz tworząca się śliwa pod lewym okiem upodabniały mnie do postaci z kiepskiego horroru.
- Teraz mógłbym zarabiać, strasząc dzieci – mruknąłem do siebie, zmieniając ubrania na czyste. Zakrwawione wrzuciłem do kosza, postanawiając, że potem jakoś to wytłumaczę.
Szkoła… W sumie nie był to taki zły pomysł. Potrzebowałem miejsca, gdzie mógłbym odpocząć od tego całego cyrku, a nasza taka właśnie była. Same grzeczne, nie sprawiające problemów wychowawczych dzieci. Oczywiście oprócz mnie. Tytuł zakały zyskałem już po rozpoczęciu pierwszej klasy. Mimo to udało mi się przejść  z całkiem niezłym wynikiem. Miny zaskoczonych nauczycieli, gdy dostawałem dobre stopnie, były bezcenne.
         Chwyciwszy plecak,  wydostałem się z powrotem na zewnątrz. Miałem do przejścia kilka przecznic. Niezauważony pokonałem plac przed domem i powoli ruszyłem w stronę szkoły. Musiałem przemyśleć kilka spraw. Znowu. To powoli stawało się wkurzające. Dlaczego nie mogłem żyć jak normalny nastolatek, którego największym zmartwieniem jest brak gotówki albo rygorystyczni rodzice? Zamiast tego prześladowały mnie potwory, na domiar złego twierdzące, że sam je przywołałem. To chyba był jakiś żart. Niby jak miałem to zrobić? Nienawiść… Niemożliwe. Przecież nie byłem jedynym człowiekiem, który nienawidzi. Musiało mu się coś pomieszać albo po prostu chciał zrobić mnie w konia. Tylko w jakim celu? Czego ode mnie chcieli? Wszystkie rozważania zawsze prowadziły do tych samych pytań i tu się urywały. Nie znałem powodu. Pojawili się tak po prostu. Niczego nie wyjaśniali. Cholerne dranie! Miałem tego powyżej uszu.
Do szkoły dotarłem szybciej niż się spodziewałem. Budynek wyłonił się nagle zza zakrętu. Widocznie byłem tak pochłonięty roztrząsaniem swej beznadziejnej sytuacji, że nawet nie zauważyłem upływu czasu. Na dziedzińcu nie było żywej duszy. Nic dziwnego, w końcu lekcje trwały w najlepsze. Nawet mi to odpowiadało. Nie musiałem znosić ciekawskich spojrzeń oraz cichych szeptów za plecami. Zazwyczaj nic sobie z tego nie robiłem, ale dzisiaj byłem tak wytrącony z równowagi, że nie wiedziałem, jaka byłaby moja reakcja, a nie chciałem wpakować się w jeszcze większe kłopoty. Atrakcji miałem po dziurki w nosie.
Korytarze wyglądały podobnie jak dziedziniec z tym, że z klas dochodziły monotonne głosy znudzonych nauczycieli, tłumaczących młodzieży zawiłe wzory matematyczne albo prawa fizyczne. Skierowałem się w stronę klasy 42, gdzie miałem historię z panną Swank. Starsza kobieta nienawidziła spóźnialskich, a mnie upatrzyła sobie szczególnie. Byłem niemal pewien, że dostanę porządną burę i kilka dobrych, ciocinych rad, by unikać bójek. Musiałem wysłuchiwać tego za każdym razem, gdy poobijany przychodziłem na historię. Amanda Swank  powtarzała swoją kwestię niemal słowo w słowo. Gdyby przynajmniej jakoś urozmaicała kazania… Tymczasem niemal na pamięć znałem całą pouczającą przemowę profesorki.
Ostrożnie nacisnąłem klamkę, próbując przemknąć niezauważenie. Nic z tego.
- Na litość boską, Red, czy ciebie czasem pociąg nie przejechał? Wyglądasz okropnie. W dodatku znowu spóźniłeś się na historię. Który to raz w tym miesiącu? – zrzędziła kobieta. Mówiła coś jeszcze, ale już jej nie słuchałem. Ona tu była. Siedziała sobie jak gdyby nigdy nic w ławce zaraz naprzeciwko mnie, zupełnie widzialna i realna. Patrzyła z ulgą, uśmiechając się lekko. Jej oczy stały się jakieś inne… Nie to było jednak najistotniejsze. Co tu robiła? I dlaczego wszyscy ją widzieli? A może wyciągałem pochopne wnioski? Przecież nie miałem dowodu, że została zauważona. Może nikt jej nie dostrzegał, a ja jak idiota wpatrywałem się w puste miejsce?
- Witaj – szepnęła. Siedząca przed nią dziewczyna obróciła się.
- Raiso, to ty znasz Shane’a? 
- Wpadliśmy raz na siebie przypadkiem - odparła. Czyli jednak ją widzieli… Miałem mętlik w głowie. Przecież sama powiedziała…
- Panie Red, słyszysz mnie? Mówię do ciebie od pięciu minut. – Zdenerwowany głos nauczycielki sprowadził mnie na ziemię.
- Oczywiście, pani profesor. Przepraszam za swoje zachowanie. Ma pani absolutną rację.
- Siadaj już. – Zająłem miejsce jak najdalej od tej dziewczyny. Miała na imię Raisa… Dziwne, ale czego się spodziewałem po nieziemskiej istocie? Przecież nie będzie miała na imię Lily. A może… Co za głupstwa przychodziły mi do głowy! Poza tym nie powinno mnie to interesować. Miałem jasne postanowienie: trzymać się od niej jak najdalej.  Wlepiłem wzrok w profesor Swank, próbując skupić się na omawianych treściach i nie przejmować wpatrującą się we mnie parą oczu.


***
       Oto i rozdział. Tym razem z perspektywy Shane'a. Mam nadzieję, że komuś się spodoba. Zdaję sobie sprawę, jakie to opowiadanie jest beznadziejne. No cóż... Czekam na opinie.
        Dedykacja dla wszystkich, którzy to coś czytają. Dziękuję!

2 komentarze:

  1. Mówisz że opowiadanie beznadziejne? Hmm... Chyba tylko według Ciebie -.-
    No z perspektywy Shane'a mi się też podobało i to bardzo. I nie powiem, że z perspektywy Raisy jest lepsze, bo chyba oba są na takim samym poziomie. Jestem pod wrażeniem tego jak ładnie piszesz w pierwszej osobie. To nie jest łatwe, a Tobie naprawdę wychodzi. Zastanawiam się jak długo już piszesz, bo zdawać by się mogło, że już dość długo w ty siedzisz.

    OdpowiedzUsuń
  2. Podoba mi się perspektywa Shane'a (i jego imię, tak na marginesie oraz charakter :D). Pisanie z obu punktów widzenia wychodzi ci świetnie ;) A pomysł z nienawiścią... Wow, nie wymyśliłabym czegoś takiego! Moje gratulacje :)

    OdpowiedzUsuń