Ostatnie
promienie zachodzącego Słońca rzucały długie cienie na Sorrow. Ruch na ulicach
powoli zamierał. Przechodnie mknęli do przytulnych domów, by w gronie rodzinnym
spożyć kolację i podzielić się wrażeniami z minionego dnia. Roześmiane dzieci
witały powracających z pracy ojców uściskami, podsuwając jednocześnie
własnoręcznie przygotowane rysunki. Zapach kwiatów unosił się w
powietrzu, odurzając zakochanych przytulających się na parkowych ławkach. Czas
przestał mieć znaczenie. Wszystko zwolniło, czekając na przyjście nocy.
Jeszcze nie
tak dawno byłam częścią tego świata. Wraz z innymi pracowałam i bawiłam się, a
gdy nadchodził wieczór taki jak ten, spacerowałam po ogrodzie, napawając się
wonią róż. Teraz mogłam jedynie stać z boku, przypatrując się z zazdrością
ludzkiemu szczęściu. Nie narzekałam na swój los. W końcu nie błąkałam się jak
dawniej po rodzinnym mieście, błagając w duchu, by cofnął się czas. Zostałam Posłanniczką.
Miałam jakiś cel. Przeprowadzałam dusze oraz niszczyłam nękające je demony. Mimo
to żal ściskał serce za każdym razem, gdy wracałam na Ziemię. Tęskniłam za
człowieczeństwem. Chciałam znów poczuć dotyk ludzkiej ręki, czy też pójść na
kolację z wyjątkowo natrętnym adoratorem i spławić go po dziesięciu minutach
rozmowy. Niestety, powrotu nie było. Czcigodna wciąż powtarzała mi, że powinnam
zapomnieć o przeszłości, ale nie potrafiłam. Może było jeszcze za wcześnie…
Zeskoczyłam z betonowego murku, próbując
wyzbyć się ogarniającej serce melancholii. Musiałam skupić się na celu misji.
Szukałam go już od tygodnia i chociaż Sorrow miało zaledwie kilka tysięcy
mieszkańców, wciąż mi umykał. Niewidzialność tylko utrudniała sprawę. Nie
mogłam liczyć na ludzką pomoc. Zdana na siebie, nie radziłam sobie najlepiej.
Przeszukałam chyba wszystkie szkoły w okolicy, a także kluby, gdzie spotykała
się młodzież, ale nie znalazłam nawet śladu chłopaka. Powoli ogarniała mnie
frustracja. Przecież nie mógł zapaść się pod ziemię! Czemu Czcigodna musiała
tak utrudnić sprawę? Nie dość, że nie pozwoliła się zmaterializować aż do
pierwszego spotkania, to jeszcze nie podała adresu. To miał być jakiś test?
Początkowo myślałam, iż zależy jej na jak najszybszym odnalezieniu celu, lecz teraz
już nic z tego nie rozumiałam. Tajemniczość Śmierci wydawała mi się przesadną.
A myślałam, że ma do Posłanników trochę więcej zaufania…
Nie liczyłam
na sukces nocą. Gdy tylko zapadł zmrok, ludzie skryli się w domach.
Przemierzałam ulice, rozglądając się uważnie tylko dlatego, że i tak nie miałam
nic lepszego do roboty. Nigdy wcześniej nie otrzymałam zadania, które nie ograniczało
się do natychmiastowego działania. Jako Posłannik nie grzeszyłam cierpliwością.
Wyróżniało mnie to na tle pozostałych sług Śmierci, zawsze tak samo
dystyngowanych oraz pozbawionych uczuć niczym marmurowe posągi. Nie okazywali
niechęci, lecz mimo wszystko czułam, iż jestem przez nich nieakceptowana.
Nieważne, jak się starałam. Nie zyskałam
żadnego przyjaciela, nie zawarłam bliższych znajomości… Samotność stała się
moją jedyną towarzyszką i poniekąd już do niej przywykłam.
Księżyc
wisiał wysoko na niebie, kiedy dotarłam do głównego placu miasteczka. Pogrążona
w rozmyślaniach nawet nie zauważyłam, jak udało mi się tam dotrzeć. Nie
żałowałam. Władze naprawdę się postarały. Pośrodku wyłożonego kolorową kostką
płatu ziemi stała malutka fontanna w kształcie krzewu róży. Woda wytryskała
spomiędzy płatków poszczególnych kwiatów i spadała z dużą prędkością do betonowej
misy, rozbryzgując się na wszystkie strony. Po raz kolejny zatęskniłam za
byciem człowiekiem. Jako duch nie mogłam poczuć zimna cieczy… Mimo to ruszyłam
w stronę uroczej ozdoby. Jakaś niewidzialna siła popychała mnie, choć jeszcze
kilka minut temu miałam zamiar zbadać zachodnie ulice Sorrow.
- No cóż… To
może być niezłe miejsce na spędzenie nocy – mruknęłam po nosem, siadając obok
fontanny. Byłam zmęczona ustawicznym poszukiwaniem tego człowieka. Uśmiechnęłam
się pod nosem. Wciąż bawiło mnie, że jako Posłanniczka męczę się, mogę krwawić,
a nawet zginąć. Śmierć tłumaczyła, iż to przez specyfikę naszego zajęcia.
Jesteśmy stworzeni do migracji między światem ludzkim i duchowym, więc
musimy posiadać cechy obu gatunków. W innym wypadku nie moglibyśmy poprawnie
wykonywać swoich zadań. Czasami zastanawiałam się, czy to prawda, czy może
Czcigodna nadała Posłannikom ludzkie cechy, by w razie czego łatwiej się ich
pozbyć. Kto wie? Tej kobiety nie dało się rozgryźć.
Przymknęłam
powieki, rozkoszując się wszechobecną ciszą. Wpływała kojąco na wyostrzone
zmysły, które na Ziemi odbierały tysiące bodźców. Teraz nareszcie miałam
odpowiednie warunki, by zregenerować utraconą energię. Tylko ja, fontanna
szumiąca cicho i mrok nocy. Lubiłam tę część doby jeszcze za życia.
Majestatyczna oraz okraszona nutką tajemnicy wyzwalała pragnienia, które w ciągu
dnia kryły się na dnie serca. Odsłaniała wszystkie słabości, lęki oraz obawy,
bezlitośnie dręcząc nimi ducha. Mimo to była piękna w swej okrutnej postaci.
Skrywała pocałunki kochanków, którzy w altanach mogli choć przez chwilę
rozkoszować się swym towarzystwem. Szeptała niestworzone historie do poduszki,
usypiając dzieci. Złożona ze skrajności, idealnie obrazowała naturę świata.
Powoli
zapadałam w sen. Oddawałam się nocy w opiekę, wierząc, że już nic nie zakłóci
mojego spokoju. Potrzebowałam chwili wytchnienia. Ułożyłam się na tyle
wygodnie, na ile pozwalała twarda powierzchnia, i odpłynęłam w niebyt. Nie
oznaczało to całkowitej utraty świadomości. Część mnie wypoczywała, podczas gdy
druga czuwała, uważnie lustrując otoczenie. Rozszczepienie jaźni było jedną z
podstawowych umiejętności Posłannika. W trakcie misji nieprzyjaciel mógł
zaatakować w każdej chwili. Odpoczynek też był potrzebny. Dlatego dzieliliśmy
świadomości na części. Każda miała ściśle określoną rolę. Musiałam przyznać, że
była to jedna z moich ulubionych zdolności.
Przez
dłuższy czas nie działo się nic. Woda szemrała, nieliczne drzewa wyginały
gałęzie we wszystkie strony, a ja regenerowałam siły, leżąc bez ruchu na
betonie. Każda sekunda utwierdzała w przekonaniu, iż nic godnego uwagi się nie
wydarzy. Jakże się myliłam! Wystarczył moment nieuwagi i poczułam na szyi
ostrze. Nie chłód stali, a raczej szlif. Kolejny dziwny dar. Nie byliśmy
podatni na zimno, więc aby poradzić sobie w takich sytuacjach, obdarowano nas
zdolnością wyczuwania żłobienia metalu. Bez problemu zidentyfikowałam
najzwyczajniejszy scyzoryk. Demony nie walczyły w ten sposób. W takim razie…
- A
teraz, laluniu, wyskakuj z forsy. Tylko bez głupich numerów, bo mogę się
zdenerwować. – Cichy szept sączył mi do ucha słowa żywcem wyjęte ze słabego,
gangsterskiego filmu. Mężczyzna przycisnął ostrze mocniej do skóry, ale nawet
nie zwróciłam na to uwagi. Głowę zbyt zaprzątała myśl, jak zdołał mnie
dostrzec. Najwyraźniej miałam do czynienia z człowiekiem. Dlaczego więc widział
Posłanników? Nic z tego nie rozumiałam. Czyżby był bliski śmierci? Nie
wyczuwałam charakterystycznej aury umierającego. O co tutaj chodziło?
- Długo mam czekać? Rusz się. – Nie miałam
czasu na rozmyślanie. Rozwikłanie zagadki musiałam odłożyć na później. Bandyta
zaczynał się niecierpliwić. Należało działać. Ostrożnie, tak żeby nie zauważył
gestu, wsunęłam rękę do lewej kieszeni ubrania. Namacanie sztyletu zajęło mi kilka
minut, ale ostatecznie chwyciłam broń w palce. Zacisnęłam je na rękojeści,
wyczekując odpowiedniego momentu. Nie był chyba zbyt doświadczony, bo rozglądał
się na boki, jakby nie spodziewając się ataku z mojej strony. Widocznie do tej
pory trafiał na bardziej uległe sztuki. No cóż, ja nie zamierzałam poddać się
bez walki. Szybkim ruchem wysunęłam sztylet z kieszeni i poderwałam do góry.
Głośne przekleństwa były dowodem na to, że trafiłam. Szarpnęłam się,
korzystając z chwilowej dezorientacji wroga, po czym natychmiast odskoczyłam na
bezpieczną odległość, przypatrując się z ciekawością nieznajomemu. Uciskał
ranę, mrucząc coś pod nosem.
- Kim
jesteś? – spytałam, przerywając ciszę. Poruszył się lekko.
- Nie twój
interes – burknął. Mogłam się spodziewać takiej odpowiedzi. Postanowiłam
spróbować inaczej.
- Jak to
możliwe, że mnie widzisz? – Zastygł w bezruchu. Nawet z oddali czułam jego
podenerwowanie. Nie był zaskoczony pytaniem. Ciekawe.
- A
dlaczego niby mam nie widzieć? – odpowiedział niepewnie. Miało to zapewne
zabrzmieć jak drwina. Tymczasem w jego głosie wyczuwałam… strach.
- Zazwyczaj
nie jestem widzialna dla normalnych ludzi.
- A więc
jesteś jedną z nich… Cholera! I co teraz zamierzasz? Zawlec mnie do swojego
pana? Uprzedzam, że tak łatwo się nie poddam. – Pana? Do głowy przychodził mi
tylko jeden osobnik… Lucyfer. Tylko dlaczego polował na tego człowieka?
Musiałam wiedzieć. Bez zastanowienia ruszyłam w jego stronę. Zauważył ruch i
próbował uciec. W ostatniej chwili chwyciłam go za rękaw płaszcza. Całe
szczęście, że były tu latarnie. W innym wypadku nie zdołałabym odkryć twarzy
mężczyzny. Teraz miałam szansę. Zrzuciwszy kaptur zasłaniający jego oblicze, zamarłam.
Ta blada twarz, przydługie czarne włosy z grzywką opadającą na oczy oraz spojrzenie
niby otchłań, przepełnione smutkiem… Zupełnie jak na zdjęciu, które dostałam od
Śmierci. Kto by pomyślał, że odnajdę cel w takich okolicznościach. Chociaż
niezbyt zachwycał mnie fakt, iż był pospolitym rzezimieszkiem.
- Wiem, co
ci się ostatnio przydarza. Wiem też, dlaczego. Nie chciałbyś usłyszeć? -
Puściłam go i odeszłam kilka kroków. Złapał haczyk. Stał w miejscu, nie
potrafiąc odejść bez odpowiedzi. Wystarczyło tylko przekonać go do dłuższej
rozmowy.
Nagle
zerwał się wiatr, przynosząc ze sobą tak dobrze znaną aurę. Obróciłam się na
pięcie, wpatrując się w mrok. Niewyraźny kształt zbliżał się. Chłopak też to
poczuł. Kątem oka dostrzegłam, jak zaczął się trząść. Do najodważniejszych nie
należał, choć jeszcze przed momentem miał zamiar mnie okraść. Westchnęłam
cicho. A miałam nadzieję na spokojną noc.
- Brawo, Posłanniczko. Całkiem sprytnie go
podeszłaś. Dziękuję za zatrzymanie chłopaka na dłuższą chwilę w miejscu i
pozwalam ci odejść. Chyba, że chcesz dzisiaj zginąć. – Pewność siebie oraz
pyszałkowaty ton głosu. Arathiera nie można było pomylić z kimś innym.
- Nie bądź taki pewny siebie. Ostatnim razem
to ty uciekałeś z podkulonym ogonem – odparłam, dyskretnie opierając dłoń o
rękojeść zatkniętej za pasem Kosy. Czułam, że bez starcia się nie obejdzie.
- I właśnie dlatego nadeszła pora, by się
odegrać, Raiso. Ile to już?
- Rok.
- Dokładnie.
Jak zawsze mi imponujesz. Zmieniłem się od tego czasu. Już nie będzie ci tak
lekko jak poprzednio.
- Zobaczymy.
– Nie dałam się sprowokować. Tylko na to czekał. Uśmiechnęłam się z
satysfakcją, gdy zazgrzytał zębami ze złości.
- Sprawię, że staniesz się bardziej wylewna –
warknął. Kompletnie go zignorowałam. Zaczepki demonów nigdy nie robiły na mnie
większego wrażenia. Słowa były niczym, jeśli nie potwierdzały ich czyny.
- Już nie mogę się doczekać – mruknęłam do
siebie. Delikatnym, długim ruchem wyjęłam Kosę zza paska, nadając jej bojową
formę. Białe ostrze zalśniło delikatnie.
- Selene, wzywam cię. Użycz mi swojej siły.
Stańmy się jednym bytem, by zniszczyć zło pleniące się na ziemi – wymamrotałam,
przywołując Opiekunkę.
- Znowu ten
cholerny lód? Tym razem mnie na to nie nabierzesz – wrzasnął demon i ruszył na
mnie. Jak zawsze nieostrożny. Czekałam w skupieniu na atak. Jeszcze tylko metr,
pół metra… Dystans zmniejszył się do kilkunastu centymetrów. Doskonale! Nawet
nie zauważył ruchu z mojej strony. Przemknęłam obok, tnąc lewą dłoń Arathiera.
Biały pył osadził się na skórze i wniknął do komórek, przeistaczając się w lód.
Nie upłynęła minuta, a ciszę przerwał krzyk. Demon stracił lewą rękę. Lód z
powrotem przekształcił się w proszek, robiąc to samo z tkankami. Czarna krew
trysnęła, przyozdabiając bruk makabrycznymi wzorami. Usłyszałam stłumiony
okrzyk. Zupełnie zapomniałam o czarnowłosym. Spojrzałam w jego kierunku. Był w
szoku, ale nic mu się nie stało. Odetchnęłam z ulgą, choć w sercu zrodziła się
obawa, że po tym, co zobaczył, nie będzie chciał ze mną rozmawiać. Nie mogłam
stracić go z oczu. Zbyt wiele czasu poświęciłam na poszukiwania, by teraz
zaczynać wszystko od nowa. Chciałam podejść i wytłumaczyć, ale zatrzymał mnie
szyderczy chichot oraz ból, który nagle przeszył łydkę.
- Odsłoniłaś
się. – Przeklęty bies! Mimo swojego stanu zdołał zaatakować. Ostrze nie
weszło głęboko, ale miałam wrażenie, że wcale nie o to chodziło.
- Do
zobaczenia. O ile przeżyjesz. – Zniknął. Tymczasem ból wzmagał się.
Czułam, jakby ktoś rozrywał mi mięśnie. Trucizna… Zaklęłam cicho. Grunt usuwał
się spod nóg, a oczy zasnuwała mgła. Działała szybko. Tamowała oddech. Świat
zawirował.
- Błagam,
nie teraz – jęknęłam, opadając na kolana. Ciemność wzięła mnie w swoje
posiadanie.
***
Nareszcie udało mi się naskrobać ten rozdział. Przyznam
szczerze, iż wena ostatnimi czasy jakoś mnie opuściła. Mam nadzieję, że
nie wymęczyłam go tak strasznie.
A mi się podobało ;) Masz przyjemny styl i czyta się bardzo lekko ^^
OdpowiedzUsuń