Rozdział 1



Ostatnie promienie zachodzącego Słońca rzucały długie cienie na Sorrow. Ruch na ulicach powoli zamierał. Przechodnie mknęli do przytulnych domów, by w gronie rodzinnym spożyć kolację i podzielić się wrażeniami z minionego dnia. Roześmiane dzieci witały powracających z pracy ojców uściskami, podsuwając jednocześnie własnoręcznie przygotowane rysunki.  Zapach kwiatów unosił się w powietrzu, odurzając zakochanych przytulających się na parkowych ławkach. Czas przestał mieć znaczenie. Wszystko zwolniło, czekając na przyjście nocy.
Jeszcze nie tak dawno byłam częścią tego świata. Wraz z innymi pracowałam i bawiłam się, a gdy nadchodził wieczór taki jak ten, spacerowałam po ogrodzie, napawając się wonią róż. Teraz mogłam jedynie stać z boku, przypatrując się z zazdrością ludzkiemu szczęściu. Nie narzekałam na swój los. W końcu nie błąkałam się jak dawniej po rodzinnym mieście, błagając w duchu, by cofnął się czas. Zostałam Posłanniczką. Miałam jakiś cel. Przeprowadzałam dusze oraz niszczyłam nękające je demony. Mimo to żal ściskał serce za każdym razem, gdy wracałam na Ziemię. Tęskniłam za człowieczeństwem. Chciałam znów poczuć dotyk ludzkiej ręki, czy też pójść na kolację z wyjątkowo natrętnym adoratorem i spławić go po dziesięciu minutach rozmowy. Niestety, powrotu nie było. Czcigodna wciąż powtarzała mi, że powinnam zapomnieć o przeszłości, ale nie potrafiłam. Może było jeszcze za wcześnie…
 Zeskoczyłam z betonowego murku, próbując wyzbyć się ogarniającej serce melancholii. Musiałam skupić się na celu misji. Szukałam go już od tygodnia i chociaż Sorrow miało zaledwie kilka tysięcy mieszkańców, wciąż mi umykał. Niewidzialność tylko utrudniała sprawę. Nie mogłam liczyć na ludzką pomoc. Zdana na siebie, nie radziłam sobie najlepiej. Przeszukałam chyba wszystkie szkoły w okolicy, a także kluby, gdzie spotykała się młodzież, ale nie znalazłam nawet śladu chłopaka. Powoli ogarniała mnie frustracja. Przecież nie mógł zapaść się pod ziemię! Czemu Czcigodna musiała tak utrudnić sprawę? Nie dość, że nie pozwoliła się zmaterializować aż do pierwszego spotkania, to jeszcze nie podała adresu. To miał być jakiś test? Początkowo myślałam, iż zależy jej na jak najszybszym odnalezieniu celu, lecz teraz już nic z tego nie rozumiałam. Tajemniczość Śmierci wydawała mi się przesadną. A myślałam, że ma do Posłanników trochę więcej zaufania…
Nie liczyłam na sukces nocą. Gdy tylko zapadł zmrok, ludzie skryli się w domach. Przemierzałam ulice, rozglądając się uważnie tylko dlatego, że i tak nie miałam nic lepszego do roboty. Nigdy wcześniej nie otrzymałam zadania, które nie ograniczało się do natychmiastowego działania. Jako Posłannik nie grzeszyłam cierpliwością. Wyróżniało mnie to na tle pozostałych sług Śmierci, zawsze tak samo dystyngowanych oraz pozbawionych uczuć niczym marmurowe posągi. Nie okazywali niechęci, lecz mimo wszystko czułam, iż jestem przez nich nieakceptowana. Nieważne, jak się starałam. Nie zyskałam żadnego przyjaciela, nie zawarłam bliższych znajomości… Samotność stała się moją jedyną towarzyszką i poniekąd już do niej przywykłam.
Księżyc wisiał wysoko na niebie, kiedy dotarłam do głównego placu miasteczka. Pogrążona w rozmyślaniach nawet nie zauważyłam, jak udało mi się tam dotrzeć. Nie żałowałam. Władze naprawdę się postarały. Pośrodku wyłożonego kolorową kostką płatu ziemi stała malutka fontanna w kształcie krzewu róży. Woda wytryskała spomiędzy płatków poszczególnych kwiatów i spadała z dużą prędkością do betonowej misy, rozbryzgując się na wszystkie strony. Po raz kolejny zatęskniłam za byciem człowiekiem. Jako duch nie mogłam poczuć zimna cieczy… Mimo to ruszyłam w stronę uroczej ozdoby. Jakaś niewidzialna siła popychała mnie, choć jeszcze kilka minut temu miałam zamiar zbadać zachodnie ulice Sorrow.
- No cóż… To może być niezłe miejsce na spędzenie nocy – mruknęłam po nosem, siadając obok fontanny. Byłam zmęczona ustawicznym poszukiwaniem tego człowieka. Uśmiechnęłam się pod nosem. Wciąż bawiło mnie, że jako Posłanniczka męczę się, mogę krwawić, a nawet zginąć. Śmierć tłumaczyła, iż to przez specyfikę naszego zajęcia. Jesteśmy stworzeni do migracji między światem ludzkim i duchowym, więc musimy  posiadać cechy obu gatunków. W innym wypadku nie moglibyśmy poprawnie wykonywać swoich zadań. Czasami zastanawiałam się, czy to prawda, czy może Czcigodna nadała Posłannikom ludzkie cechy, by w razie czego łatwiej się ich pozbyć. Kto wie? Tej kobiety nie dało się rozgryźć.
Przymknęłam powieki, rozkoszując się wszechobecną ciszą. Wpływała kojąco na wyostrzone zmysły, które na Ziemi odbierały tysiące bodźców.  Teraz nareszcie miałam odpowiednie warunki, by zregenerować utraconą energię. Tylko ja, fontanna szumiąca cicho i mrok nocy. Lubiłam tę część doby jeszcze za życia. Majestatyczna oraz okraszona nutką tajemnicy wyzwalała pragnienia, które w ciągu dnia kryły się na dnie serca. Odsłaniała wszystkie słabości, lęki oraz obawy, bezlitośnie dręcząc nimi ducha. Mimo to była piękna w swej okrutnej postaci. Skrywała pocałunki kochanków, którzy w altanach mogli choć przez chwilę rozkoszować się swym towarzystwem. Szeptała niestworzone historie do poduszki, usypiając dzieci. Złożona ze skrajności, idealnie obrazowała naturę świata.
Powoli zapadałam w sen. Oddawałam się nocy w opiekę, wierząc, że już nic nie zakłóci mojego spokoju. Potrzebowałam chwili wytchnienia. Ułożyłam się na tyle wygodnie, na ile pozwalała twarda powierzchnia, i odpłynęłam w niebyt. Nie oznaczało to całkowitej utraty świadomości. Część mnie wypoczywała, podczas gdy druga czuwała, uważnie lustrując otoczenie. Rozszczepienie jaźni było jedną z podstawowych umiejętności Posłannika. W trakcie misji nieprzyjaciel mógł zaatakować w każdej chwili. Odpoczynek też był potrzebny. Dlatego dzieliliśmy świadomości na części. Każda miała ściśle określoną rolę. Musiałam przyznać, że była to jedna z moich ulubionych zdolności.
Przez dłuższy czas nie działo się nic. Woda szemrała, nieliczne drzewa wyginały gałęzie we wszystkie strony, a ja regenerowałam siły, leżąc bez ruchu na betonie. Każda sekunda utwierdzała w przekonaniu, iż nic godnego uwagi się nie wydarzy. Jakże się myliłam! Wystarczył moment nieuwagi i poczułam na szyi ostrze. Nie chłód stali, a raczej szlif. Kolejny dziwny dar. Nie byliśmy podatni na zimno, więc aby poradzić sobie w takich sytuacjach, obdarowano nas zdolnością wyczuwania żłobienia metalu. Bez problemu zidentyfikowałam najzwyczajniejszy scyzoryk. Demony nie walczyły w ten sposób. W takim razie…
  - A teraz, laluniu, wyskakuj z forsy. Tylko bez głupich numerów, bo mogę się zdenerwować. – Cichy szept sączył mi do ucha słowa żywcem wyjęte ze słabego, gangsterskiego filmu. Mężczyzna przycisnął ostrze mocniej do skóry, ale nawet nie zwróciłam na to uwagi. Głowę zbyt zaprzątała myśl, jak zdołał mnie dostrzec. Najwyraźniej miałam do czynienia z człowiekiem. Dlaczego więc widział Posłanników? Nic z tego nie rozumiałam. Czyżby był bliski śmierci? Nie wyczuwałam charakterystycznej aury umierającego. O co tutaj chodziło?
 - Długo mam czekać? Rusz się. – Nie miałam czasu na rozmyślanie. Rozwikłanie zagadki musiałam odłożyć na później. Bandyta zaczynał się niecierpliwić. Należało działać. Ostrożnie, tak żeby nie zauważył gestu, wsunęłam rękę do lewej kieszeni ubrania. Namacanie sztyletu zajęło mi kilka minut, ale ostatecznie chwyciłam broń w palce. Zacisnęłam je na rękojeści, wyczekując odpowiedniego momentu. Nie był chyba zbyt doświadczony, bo rozglądał się na boki, jakby nie spodziewając się ataku z mojej strony. Widocznie do tej pory trafiał na bardziej uległe sztuki. No cóż, ja nie zamierzałam poddać się bez walki. Szybkim ruchem wysunęłam sztylet z kieszeni i poderwałam do góry. Głośne przekleństwa były dowodem na to, że trafiłam. Szarpnęłam się, korzystając z chwilowej dezorientacji wroga, po czym natychmiast odskoczyłam na bezpieczną odległość, przypatrując się z ciekawością nieznajomemu. Uciskał ranę, mrucząc coś pod nosem.
 - Kim jesteś? – spytałam, przerywając ciszę. Poruszył się lekko.
- Nie twój interes – burknął. Mogłam się spodziewać takiej odpowiedzi. Postanowiłam spróbować inaczej.
- Jak to możliwe, że mnie widzisz? – Zastygł w bezruchu. Nawet z oddali czułam jego podenerwowanie. Nie był zaskoczony pytaniem. Ciekawe.
 - A dlaczego niby mam nie widzieć? – odpowiedział niepewnie. Miało to zapewne zabrzmieć jak drwina. Tymczasem w jego głosie wyczuwałam… strach.
- Zazwyczaj nie jestem widzialna dla normalnych ludzi.
- A więc jesteś jedną z nich… Cholera! I co teraz zamierzasz? Zawlec mnie do swojego pana? Uprzedzam, że tak łatwo się nie poddam. – Pana? Do głowy przychodził mi tylko jeden osobnik… Lucyfer. Tylko dlaczego polował na tego człowieka? Musiałam wiedzieć. Bez zastanowienia ruszyłam w jego stronę. Zauważył ruch i próbował uciec. W ostatniej chwili chwyciłam go za rękaw płaszcza. Całe szczęście, że były tu latarnie. W innym wypadku nie zdołałabym odkryć twarzy mężczyzny. Teraz miałam szansę. Zrzuciwszy kaptur zasłaniający jego oblicze, zamarłam. Ta blada twarz, przydługie czarne włosy z grzywką opadającą na oczy oraz spojrzenie niby otchłań, przepełnione smutkiem… Zupełnie jak na zdjęciu, które dostałam od Śmierci. Kto by pomyślał, że odnajdę cel w takich okolicznościach. Chociaż niezbyt zachwycał mnie fakt, iż był pospolitym rzezimieszkiem.
- Wiem, co ci się ostatnio przydarza. Wiem też, dlaczego. Nie chciałbyś usłyszeć? - Puściłam go i odeszłam kilka kroków. Złapał haczyk. Stał w miejscu, nie potrafiąc odejść bez odpowiedzi. Wystarczyło tylko przekonać go do dłuższej rozmowy.
 Nagle zerwał się wiatr, przynosząc ze sobą tak dobrze znaną aurę. Obróciłam się na pięcie, wpatrując się w mrok. Niewyraźny kształt zbliżał się. Chłopak też to poczuł. Kątem oka dostrzegłam, jak zaczął się trząść. Do najodważniejszych nie należał, choć jeszcze przed momentem miał zamiar mnie okraść. Westchnęłam cicho. A miałam nadzieję na spokojną noc.
 - Brawo, Posłanniczko. Całkiem sprytnie go podeszłaś. Dziękuję za zatrzymanie chłopaka na dłuższą chwilę w miejscu i pozwalam ci odejść. Chyba, że chcesz dzisiaj zginąć. – Pewność siebie oraz pyszałkowaty ton głosu. Arathiera nie można było pomylić z kimś innym.
 - Nie bądź taki pewny siebie. Ostatnim razem to ty uciekałeś z podkulonym ogonem – odparłam, dyskretnie opierając dłoń o rękojeść zatkniętej za pasem Kosy. Czułam, że bez starcia się nie obejdzie.
 - I właśnie dlatego nadeszła pora, by się odegrać, Raiso. Ile to już?
 - Rok.
- Dokładnie. Jak zawsze mi imponujesz. Zmieniłem się od tego czasu. Już nie będzie ci tak lekko jak poprzednio.
- Zobaczymy. – Nie dałam się sprowokować. Tylko na to czekał. Uśmiechnęłam się z satysfakcją, gdy zazgrzytał zębami ze złości.
 - Sprawię, że staniesz się bardziej wylewna – warknął. Kompletnie go zignorowałam. Zaczepki demonów nigdy nie robiły na mnie większego wrażenia. Słowa były niczym, jeśli nie potwierdzały ich czyny.
 - Już nie mogę się doczekać – mruknęłam do siebie. Delikatnym, długim ruchem wyjęłam Kosę zza paska, nadając jej bojową formę. Białe ostrze zalśniło delikatnie.
 - Selene, wzywam cię. Użycz mi swojej siły. Stańmy się jednym bytem, by zniszczyć zło pleniące się na ziemi – wymamrotałam, przywołując Opiekunkę. 
- Znowu ten cholerny lód? Tym razem mnie na to nie nabierzesz – wrzasnął demon i ruszył na mnie. Jak zawsze nieostrożny. Czekałam w skupieniu na atak. Jeszcze tylko metr, pół metra… Dystans zmniejszył się do kilkunastu centymetrów. Doskonale! Nawet nie zauważył ruchu z mojej strony. Przemknęłam obok, tnąc lewą dłoń Arathiera. Biały pył osadził się na skórze i wniknął do komórek, przeistaczając się w lód. Nie upłynęła minuta, a ciszę przerwał krzyk. Demon stracił lewą rękę. Lód z powrotem przekształcił się w proszek, robiąc to samo z tkankami. Czarna krew trysnęła, przyozdabiając bruk makabrycznymi wzorami. Usłyszałam stłumiony okrzyk. Zupełnie zapomniałam o czarnowłosym. Spojrzałam w jego kierunku. Był w szoku, ale nic mu się nie stało. Odetchnęłam z ulgą, choć w sercu zrodziła się obawa, że po tym, co zobaczył, nie będzie chciał ze mną rozmawiać. Nie mogłam stracić go z oczu. Zbyt wiele czasu poświęciłam na poszukiwania, by teraz zaczynać wszystko od nowa. Chciałam podejść i wytłumaczyć, ale zatrzymał mnie szyderczy chichot oraz ból, który nagle przeszył łydkę.
- Odsłoniłaś się.  – Przeklęty bies! Mimo swojego stanu zdołał zaatakować. Ostrze nie weszło głęboko, ale miałam wrażenie, że wcale nie o to chodziło.
- Do zobaczenia. O ile przeżyjesz.  – Zniknął. Tymczasem ból wzmagał się. Czułam, jakby ktoś rozrywał mi mięśnie. Trucizna… Zaklęłam cicho. Grunt usuwał się spod nóg, a oczy zasnuwała mgła. Działała szybko. Tamowała oddech. Świat zawirował.
- Błagam, nie teraz – jęknęłam, opadając na kolana. Ciemność wzięła mnie w swoje posiadanie.


***
       Nareszcie udało mi się naskrobać ten rozdział. Przyznam szczerze, iż wena ostatnimi czasy jakoś mnie opuściła. Mam nadzieję, że nie wymęczyłam go tak strasznie.

1 komentarz:

  1. A mi się podobało ;) Masz przyjemny styl i czyta się bardzo lekko ^^

    OdpowiedzUsuń